Domyślacie się skąd pomysł na
blog i jego nazwę?
Nic trudnego. Aczkolwiek pewnie
nie wszyscy chcieli zaprzątać sobie tym głowę. Stąd ten wpis. Pomysł takiego
pisania narodził się kilka lat temu. W zasadzie to już nikt nie wie dlaczego
realizacja trwała tak długo. Przy obecnych możliwościach, nie widać większych
przeszkód oprócz tych mentalnych. Uznaliśmy, że czas zacząć, a tym, co dalej,
będziemy martwić się, pisząc już nasze recenzje. Pragnęliśmy trafić w
niezagospodarowaną niszę. Miesiąc później opisy restauracyjnych dań pojawiły
się też w Dzienniku Wschodnim. Przypadek? Pewnie tak. Nie płaczemy z tego
powodu. Przynajmniej smakosze mogą porównywać opinie.
Zwrot „czy smakuje?” oraz „czy
smakowało?” to najczęstsze zwroty jakie słyszą klienci restauracji. Dlaczego
akurat te? Cóż. Wydawać by się mogło, że to naturalne. Pewnie każdy, kto gotuje
dla drugiej osoby, choć raz zadał jej takie pytanie. Podyktowane zapewne troską
i chęcią zrobienia czegoś co np. wymaże winy, lub zadośćuczyni, czy też wywoła
uśmiech.
W restauracjach jednak zwroty te
są też formą zabezpieczenia. Zdarza się, że bezczelni „goście” po zjedzeniu
posiłku zaczynają się skarżyć, na to, że na ich talerzach była czysta ohyda.
Kelner często pyta się „czy smakuje?” lub „czy wszystko w porządku” zaraz po
tym jak rozpoczniemy ucztę. Nie zważa na to, że mamy pełne usta. To takie
wymuszanie naszej opinii, aby upewnić się, że zapłacimy.
Najzabawniejsze jest jednak to,
że większość osób przytakuje i chwali jedzenie, choćby było niezjadliwe. Z
grzeczności, a może z obawy przed problemami, które może zgotować menedżer
knajpy. Przyznajemy, że i my nie mamy serca wypluwać krytyki od razu.
Załatwiamy to pisząc recenzje. Dwulicowość? Być może. Konformizm? Na pewno.
Jakie są Wasze doświadczenia?
Często spotykacie się z tym zjawiskiem? Czy jeśli macie uwagi to obsługa załatwia
sprawę na Waszą korzyść tak jak np. obsługa krakowskiej restauracji Resto
Iluminati, wymienianej w przewodniku Michelin? Łaszek, która zamówiła tam
dorsza nie była zadowolona, ale nie wołała kelnera, żeby go zadźgać nożem do
masła. Kelner sam się pojawił widząc niezadowolenie malujące się na twarzy
naszej Wisienki na torcie. Za danie nie musieliśmy płacić.
Nie wszędzie tak jest. Przykład karygodnego serwisu znaleźliśmy w
opisie wizyty w jednej z lubelskich restauracji. Ciekawi pewnie odnajdą nazwę
knajpy. Oto fragment zamieszczony w serwisie Gastronauci: „Zamówiłam coś, co w
menu było opisane jako: "Pierś z kurczaka z puree ziemniaczanym z sałatką
wiosenną". Zdecydowałam się na drób, bo nie toleruję wołowiny i
wieprzowiny w ogóle. Podano mi, owszem, pierś z kurczaka, ale owiniętą w
plastry boczku. Zapytałam Panią kelnerkę, czy to na pewno to samo danie, bo w
menu nie został umieszczony ten szczegół w postaci boczku. Po skonsultowaniu
mojego przypadku z "Panią kierownik" okazało się, że mam następujące
wyjścia: zamawiam kolejne danie (zrozumiałam, że za to pierwsze również muszę
zapłacić), zostaję przy tym, a odejmują mi 10% od kwoty rachunku, bo mogę
przecież zdjąć sobie ten boczek z kurczaka... Moja propozycja, aby np. podali
inne danie w tej samej cenie, albo przyrządzili tegoż kurczaka, ale bez boczku,
nie została uwzględniona. Negocjacje trwały długo, a ja czekałam, głodna
(kelnerka zdołała zbić kieliszek, bo rozmawiała ze mną z pełną tacą pod pachą,
później z okruchami szkła i kurzu na zmiotce). Mój kolega zamówił karczek, ale
co do jakości mięsa i jego przyrządzenia miał złe zdanie (nie chcę rozwijać
wątku, bo to jego opinia). Stanęło na tym, że to moje nietknięte jedzenie
zostało zapakowane (zje w domu kto inny), a z rachunku zostało odliczone 10%.
Teraz bym się na to nie zdecydowała - odmówiłabym zapłaty za to danie.”
Czekamy na komentarze.
Komentarze
Prześlij komentarz