Dom Bankietowy - sezon komunijny

Maj to dla jednych czas szparagów a dla innych czas niekończących się rodzinnych obiadów.

Dom Imprez mieszczący się pod adresem Dys 300 trafił na pierwszy ogień naszych recenzji, w związku z zaproszeniem nas na przyjęcie z okazji Pierwszej Komunii Świętej.
Piękne to święto, choć jak wszystkie inne napiętnowane konsumpcjonizmem. Więc siedzieliśmy wśród białych, sztucznych lilii, babć i wujków, spoconych kelnerów pod muszkami i czekaliśmy na
dania zamówione co prawda przez zleceniodawców, ale wykonane przez kuchmistrzów Domu Bankietowego.

Pierwszy pojawił się rosół, wiadomo-król zup, to i podczas takiej okazji nie może go zabraknąć.
Pojawił się szybko, dlatego może niegorący a jedynie ciepły. Mętny, nietłusty, mało intensywny z kawałkami kurczaka – ku pokrzepieniu po długiej mszy – pomyślałem. Makaron w nim na szczęście nierozgotowany, pokryty świeżą pietruszką. Marchewka chrupała, ale poza tym nic co by kazało zapamiętać początek uczty. Po zupie – obowiązkowo „drugie”. Była to szynka w panierce – dziwnie uduszona. Tego nie zrozumiałem. Mięso w panierce uduszone? Może zawilgocone serem i papryką z wierzchu? Takie to jest połączenie jedzenia „domowego” z „bankietowym”. Na plus zaliczyć trzeba ziemniaczki- uczciwe i upieczone bez udziwniania. Całkiem miłe były surówki choć głosy o nich różnorakie. Może tylko ja tak uwielbiam te wszystkie marchewki w chrzanie i kapusty w oleju. Na torcie zakończyła się część zasadnicza, trójfazowa.

Nastał czas luzowania pasków i krawatów, a dla niektórych czas poszukiwań. Alkoholu rzecz jasna. Trunki przewijały się tu i tam lecz były jakby w cieniu. Słowa proboszcza utkwiły w pamięci. Za to wody i napojów popitkowych było w bród. Nie trzeba było o nie prosić, tak samo jak o czyste sztućce czy talerze. Był to też okres wniosków gorzkich niczym woda spod ogórków małosolnych: kelnerzy niektórzy dość niechlujni, nie witali wszystkich gości jednakowo, a takie zczere „dzień dobry” czy „do widzenia” mogłoby pomóc zapomnieć brudne paznokcie i inne grzeszki.
Dzieci hasały dookoła fontanny po ładnym podwórku , ludzie gadali, a my dowiedzieliśmy się z Łaszkiem, że półtoragodzinny występ, czy też raczej animacja najmłodszych przez zawodowego aktora-mima, kosztuje 400 złotych. Czemu człowiek dowiaduje się o opłacalnych zawodach poniewczasie?

Po powrocie do stołu czekały jeszcze na nas przekąski łososiowe, schabowo-galaretowe, sałatkowe i wędlinowe. Ale kuchnia gorąca nie wywiesiła białej flagi. Żeberka na kapuście i płonący świniak już się kotłowały w rękach obsługi. Żeberka smaczne, ale za suche. Kapusta skąpana w maggi, chyba tak samo jak tatar, który skusił wcześniej. To nie był dobry pomysł. Prosię pieczone podane z przegotowaną kaszą wyglądało jak wszystkie tego typu. Różowe w środku, płonące z wierzchu (ach, te efektowne ozdobniki) chlapnięte sosem chrzanowym. Zjadliwe. Co do sosów to warto raczej wspomnieć tatarski – naprawdę dobrze zrównoważony smakowo z wyczuwalnym jajeczkiem, grzybkami i ogórkami. A na deser - ciocine ciasta i ciasteczka. Bardzo dobrze, że ciocine, bo akurat te ciocie miały dar do tego. A najbardziej smaczne ze wszystkiego były kulki ryżowe w czekoladzie. Pobiły wszystko.

Podsumowując – po domowemu, ale domy różne…szkoda, że nie czerpie się z najlepszych tradycji,  a jedynie z tych zniekształconych. Cena w wysokości 100 złotych za osobę za wszystkie dania i napoje to bardzo dobra cena. Wystarczy tylko trochę więcej staranności i gotowania tak jakby się to robiło dla siebie.

Komentarze