Sao Mai – zakaz fotografowania



Pamiętajcie, że kto szybko daje, dwa razy daje.

Na widelcu albo na pałeczkach miał być bar Le Van. Nie udało się, bo tłumy tam nieprzebrane. W gastronomicznym światku to dobry znak, więc wrócimy i zapolujemy jeszcze raz na stolik. Tylko gdzie pójść jak jest się na Bursakach lubelskich i głód doskwiera, a w perspektywie spotkanie rodzinne bynajmniej nie na jedzenie zaplanowane? Pomyśleliśmy o Sao Mai. Też jest w centrum handlowym i też prezentują się jako kuchnia orientalna, bez konkretnego szufladkowania. Poszliśmy przez zaspy po sam pusty żołądek i pod wiatr chłoszczący po spragnionych ustach.
Szczęśliwie były wolne miejsca, które padły naszym łupem. Ruch w interesie spory, więc sam pognałem po karty, albowiem głodna Polka może zabijać wzrokiem. Wybór jak w każdym tego typu miejscu w Lublinie i okolicy. A więc różne rodzaje mięsa podane na kilka sposobów. Na ostro, w pięciu smakach, słodko-kwaśna itd. Zawsze nas to bawi, ale skoro taka ich specyfika to kończymy żarty. Przygotowując aparat fotograficzny, zostaliśmy poproszeni przez kelnera o nierobienie zdjęć. Grzecznie i z uzasadnieniem – „szef zakazał, bo konkurencja…”. Podporządkowaliśmy się, ale powiedzcie sami – czy to ma sens? Menu z cenami jest w Internecie. Do lokalu może przyjść każdy konkurent, lub jego wysłannik. A te dania nie są unikatami na skalę światową. Mniejsza o to. Trzeba zjeść!
Łaszek pochrupała sajgonek z wieprzowiną (2 zł za sztukę) i była z nich zadowolona. Faktycznie dobre. Przyjemnie chrupały, a farsz wieprzowy w towarzystwie marchewki był zgodnie z dalekowschodnimi zasadami zrównoważony. Już mniej głodna orzekła, że w zasadzie to są bardzo dobre. Jedynie kolor powstały po smażeniu mógłby być odrobinę jaśniejszy, powiedzmy – złoty, a nie brązowy. Wtedy byłoby idealnie. Tyle, że klimat takich miejsc opiera się na tym, żeby nie było wszystko wymuskane, poukładane. Ma być aromatycznie, sycąco i smacznie. Tak właśnie było z moją zupą Pho (12 zł). Duża micha zawierała wiele kawałków wołowiny (odrobinę gumowatej), sporo makaronu ryżowego, a wykończona została dymką. Pachniała rosołem, oczywiście nie takim jak nasz polski. Wywar był delikatniejszy. Do przyprawienia zupy otrzymałem talerzyk, na którym była pasta chilli, cytryna i błękitnej barwy czosnek. Takowy powstaje wskutek reakcji z kwasami (marynowanie), ale może też powstać dzięki reakcjom substancji w nim zawartych. Nie zbadałem tego procesu. Chemicy – do komentowania. Polecam taką formę czosnku. Na talerzyku niestety był też włos, co zgłosiliśmy do obsługi. Talerz został wymieniony, ale czy za darmo? O tym później. Zupa była rozgrzewająca i sycąca, a dzięki przyprawom miała niespotykany w innych kuchniach charakter. Znów ta równowaga smaków.
Dania główne wyglądały podobnie na pierwszy rzut oka. Łaszek zamówiła cielęcinę słodko-kwaśną (14 zł) z dodatkiem makaronu sojowego (3 zł). Mięso było miękkie, ale zdarzały się twardsze plasterki, bo w takiej formie było przyrządzone. Smaki odpowiednio połączono, więc żaden nie dominował. Danie dopełniały warzywa (o ładnym kolorze i półtwardej, czyli prawidłowej konsystencji), ale nosiły znamiona gotowych mieszanek. Możemy się mylić. Według nas warzywa powinny być w formie cienkich pasków (piórek, julienne). Kalmary na ostro (14 zł) to mój wybór. Do tego makaron chiński (4 zł), który różnił się od tego sojowego jedynie dodatkiem jajka. Kalmary na szczęście zostały usmażone w punkt. Stawiały tylko lekki opór morskożerczym zębom. Reszta dania przypominała łaszkową porcję. Dodano oczywiście pikanterii i… koperku. On niestety wybijał się i za to minus. Myślę, że większości klientów to nie przeszkadza, bo wielkość dań zaspokoi ich łaknienie.
Poprosiliśmy o zapakowanie reszty posiłku, bo i my mamy czasem dość. Obejrzeliśmy wystrój i muszę przyznać, że w swojej prostocie przekonał do siebie. Nowoczesne meble pasują do ścian z wymalowanymi smokami o wyrazistym kolorze, a światło tonowane jest przez żółte, papierowe żyrandole. Bez pokracznych ozdóbek i lampionów straszących nad głowami, za to z ekranem wyświetlającym proces przygotowania krewetek. Miłe dla oczu.
Czas pakowania się wydłużał więc Łaszek popędziła na „zakupy ostatniej chwili”, a ja podszedłem do baru sprawdzić co się dzieje. W tym miejscu warto opisać serwis. Był sprawny, niezaangażowany, ale grzeczny. Do tej pory. Więc zapytałem o pakowanie naszych dań, o czym kelner zapomniał, ale to nie problem. Wziął się do roboty i przy okazji obliczył rachunek. Jako, że spieszyłem się, nie sprawdziłem go. Zapłaciłem i jak się później okazało, doliczono nam co najmniej jedno danie. W zasadzie to danie i dodatek, łącznie 17 złotych. Może zapłaciliśmy za wymianę przypraw z włosem? Niedobrze…
Nie ukrywam, że byliśmy zdegustowani błędem obsługi, ale cóż, sami też nie zgrzeszyliśmy roztropnością. Oceniając końcowo - jedzenie jest świeże choć wiadomo, że nie najświeższe. Przyrządzone bez polotu, ale czego oczekiwać od tak młodych kucharzy (na moje oko nie mieli jeszcze20 lat). Kelner też musi popracować nad fachowością, albo poprosić o pomoc, bo klientów Sao Mai ma sporo. Jeśli nie oczekujecie od takich miejsc więcej niż podania zjadliwego jedzenia i nie znacie w ogóle tych klimatów to polecamy. Jeśli bywaliście tu i tam, to nic nadzwyczajnego Was w tej restauracyjce nie spotka.
Co prawda to nie ich zasługa, ale plus za to, że do lokalu mogą dostać się niepełnosprawni.



Adres: ul. Witolda Chodźki 14 (REAL), 20-093 Lublin
Numer telefonu: 81 441 53 52
Strony w Internecie: http://sao-mai.pl/lublin/kontakt/ ,  


P.S. Czy tylko my nie otrzymaliśmy pałeczek?





Komentarze

  1. Dla mnie strasznie śmierdzi spalenizną i wokiem, ale mój mąż lubi ich jedzenie.
    Kiedys zamówliśmy do domu, pani powiedziala, ze jedzenie bedzie za pol godziny, minelo poltorej godziny! (dodam ze mieszkamy 5 min od reala) i mąż zadzwonił, że rezygnuje, a po 5 minutach zadzwonił dostawca, ale odmówiliśmy przyjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czyli potwierdza się wyciągnięty przez nas wniosek, że organizacja pracy w tym lokalu nie stoi na wysokim poziomie...

    OdpowiedzUsuń
  3. Polecam kurczaka/wołowinę orientalną z tego lokalu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Szkoda że nie odwiedziliście Wielkiego Muru na Harnasiach , moim zdaniem jedyna prawdziwa chińska restauracja w Lublinie , reszta to bary z kuchnią wietnamską opartą na mrożonkach i półproduktach

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie w Sao Mai smakowało. Po Ha Longu i Sajgonie daję im trzeci plac w mieście. Zmawiam u Azjatów tylko owoce morza i kaczki. Stąd pogląd - być może - jest"niepełnozakresowy".
    Pozdrawiam,
    jajnick

    OdpowiedzUsuń
  6. Moim zdaniem Sao Mai to najlepszy chinczyk w lublinie. Co do smrodu w srodku lokalu to stwierdzam ze osoba ktora to napisala chyba nigdy nie byla tam. Pozatym higiena na najwyzszym poziomie. Obsluga zawsze mila i pomocna. polecam

    OdpowiedzUsuń
  7. Polecam kurczaka po chinsku. Rewelacja.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz