Na tą imprezę czekamy cały rok.
Chłoniemy ją wszystkimi zmysłami, choć i często podczas niej psioczymy. Pewne
jest, że to obowiązkowy punkt dla tych, którym nie obojętne to, co na ich
stołach.
Pierwszy dzień to w zasadzie jedynie obwąchanie się
z rozkładającymi się pysznymi straganami, a także analizowanie programu, który
w tym roku wydaje nam się odrobinkę uboższy, co nie znaczy, że mniej ciekawy.
To nawet lepiej – łatwiej ogarnąć całość. Spróbowaliśmy marokańskich oliwek,
następnie uzbroiliśmy się w wafle od Cukierni Czekoladowy i namierzyliśmy
najciekawsze zakątki. Wrócimy na stoisko gruzińskie, na którym króluje Czacza,
ale nie tylko alkoholem ono stoi.
Drugiego dnia festiwalu mieliśmy bardziej
sprecyzowane cele. Kilka dni wcześniej zarezerwowaliśmy miejsca w Czarnym
Tulipanie i Kardamonie. Pierwsza restauracja organizowała wykłady i degustacje
z winem i serem w rolach głównych. Druga uderzyła w morskie tony i przygotowała
konsumpcję ostryg, oprawioną w odpowiednią celebrację. Musieliśmy coś wybrać,
ponieważ oba te wydarzenia według programu miały się zacząć o 17, co oczywiście
nie miało pokrycia w rzeczywistości. Obsuwy to niestety norma, ale zazwyczaj
jest na EFS coś
pysznego, czym można zająć się w oczekiwaniu na konkrety.
Wybraliśmy Czarny Tulipan. Co ciekawe, ku naszemu zdziwieniu – Kardamon przygotował
stoisko z ostrygami na Rynku Starego Miasta, a nie w swojej siedzibie. Tutaj
kolejny apel – jeśli program napisany jest enigmatycznie, to niech chociaż
restauracje na swoich stronach lub profilach FB napiszą o wszystkich
szczegółach z odpowiednim wyprzedzeniem. Myślę, że frekwencja byłaby wtedy o
wiele większa.
Wojciech Styś |
Po zejściu do klimatycznych podziemi przy Grodzkiej
1, zajęliśmy oczywiście stolik najbliższy mini scenie, na której po kilkunastu
chwilach pojawił się Wojciech Styś – serowar Spomleku. On pomógł wszystkim
zgromadzonym odkryć trzy najlepsze sery z Radzynia. My je znaliśmy, ale jak się
okazało – zdradziliśmy dojrzewający minimalnie 6 miesięcy, kruchy i pikantno –
owocowy Bursztyn. Od tej pory nasze gęby będziemy zapychać co najmniej 3
miesięcznym Rubinem o aromatach nieco zbliżonych do wędzonego mięsa i masła. Z
ciekawostek wyłuskaliśmy co następuje:
- radzyńska solanka ma 27 lat, ale jej bazą jest solanka w wieku lat 40
- w młodej serowarni nigdy nie powstanie dobry, długo dojrzewający ser
- każdy ser ma maksymalny okres dojrzewania, taki Bursztyn – max 12 miesięcy
- dojrzewanie odbywa się tylko na drewnie liściastym
- jeśli chcemy produkować sery pleśniowe, to w zakładzie nie powinno się produkować innych
I jeszcze wiele różnych serowych aspektów poruszono podczas tej
pogadanki, ale czas gonił…
To był czas zagarnięcia sceny przez Ivo Violante,
szefa z Arte
del Gusto. Ten fanatyk dobrego smaku od razu zaskarbił sobie
przychylność obecnych smakoszy. Wędrował od stolika do stolika ze
skomponowanymi przez siebie deskami, własnoręcznie uzupełniając klieliszki
winami, które dostępne są tylko w jego królestwie na Hempla 5. Jak stwierdził
na początku – Włosi tym się różnią od Polaków, że jedzą sery przed, w trakcie i
po posiłku. Mają zdrowie. A gorgonzola jest dla Violante lepsza niż pocałunek
żony. Oprócz rzeczonej delicji wystąpił też Pecorino Nero z mocną pleśnią (suchy,
ściągający, pikantny, lekko grzybowy, uwodzący mocą), Pecorino Fresco (z
peperoncino) – młodszy, delikatniejszy ale świetnie skonfrontowany aromatyczną
papryczką, Grana Padano – bo Ivo woli go od Parmigiano Reggiano. Do serów
owocowa muszarda, która chyba stanie się naszym obowiązkowym dodatkiem, choć
wcześniej wzdrygaliśmy się na myśl o łączeniu jej z serami. Co to dużo gadać –
Włosi to mistrzowie, ale i my mamy wiele zagrodowych cacuszek. Szukajcie ich na
straganach festiwalowych.
Ivo Violante |
Wina przygotowane przez pochodzącego z Verony Ivo,
to kolejne
zaskoczenie. W dodatku można je kupić po rozsądnych cenach u niego (45
zł). Presecco (szukajcie tych z z oznaczeniem „di Opi”) było lekkie i
orzeźwiające, a jego bąbelki to zbawienie na gorące dni, które na szczęście
jeszcze nas nie opuściły. Hitem okazało się Raboso Espedito. Teoretycznie
dedykowanie paniom, bardzo łagodnie musujące, mocno czerwone, które smak
zawdzięcza winogronom fermentującym na słońcu i przygotowanym metodą nieco
zbliżoną do produkcji Jacka Danielsa (trzy warstwy w beczce). To wytrawne wino,
choć pewnie po łyku nigdy tak byście go nie określili. Polecamy. A na koniec –
zaskoczenie z Chardonnay – granat, pomarańcze, goździki, jałowiec, pieprz.
Nigdy nie piliśmy „szardone” o takich niuansach. Też polecamy.
Ivo wyjaśniał o co chodzi w kuchni włoskiej, uczył
o oryginalnej pizzy i carbonarze i zaskarbiał kolejnych sympatyków. Mam
wrażenie, że już dziś w jego restauracji będzie o wiele więcej pań. Głównie
starszych :P.
Adam Bilicki |
Jakby tego było mało – na koniec swoje nie 3, a 33
grosze dorzucił
Adam Bilicki. Ten somellier znał odpowiedź na każde pytanie.
Zazdrościmy. Zaprezentował nam klasykę. Nauczył, że kiedyś wina udawały się
albo nie, więc nie ma sensu bawić się w stare roczniki. Takiej nauki nigdy dość.
Wino jest albo dobre, albo złe. Nie komplikujmy. Na pierwszy ogień zaproponował
Chablis – zaokrąglone, świetnie zrównoważone. Potem Cabernet Franc w kupażu z Merlotem
– bardzo wyraźne, o posmaku wiśniowego likieru z czekoladek. Warto zauważyć, że
czerwone wina polegają na wydobywaniu smaku, inaczej niż białe. Co równie
istotne – np. we Francji liczy się charakter wina, a nie poszczególne aromaty w
nim się znajdujące. Po Francji – Włochy. Sangiovese i Chianti – jakby rozmyte,
nieco zielone. Nie myliśmy się. Pan Adam stwierdził, że to przykład wina, które
świetność ma już za sobą. Za długo leżakowało. Kolej na Chile. Cabernet
Sauvignon w kupażu z Carmenere – wyraźnie słodko-kwaśne, podobało się większości
zgromadzonym. Na koniec kilka ciekawych
uwag Bilickiego: „Hiszpanie? Leniwi do robienia dobrego wina, ale dzięki temu
też do karczowania”, „W Polsce powinno uprawiać się odmiany zwisłe, bo taki
mamy klimat, ale my wolimy żeby było romantycznie”, „Ekologiczne wina? Nie da
się nad nimi zapanować. Odrobina chemii musi je trzymać za pysk”. Zakończyliśmy
włoskim Carmenere, już bez żadnych zielonych akcentów. Oj przyjemny to był
wieczór…
Mogliśmy już uciec z festiwalu, ale nie mogliśmy
doczekać się
foodtrucków, których w Lublinie ciągle nie widać. Jednak zmęczone
ekipy knajp na kółkach nie zachęcały do konsumpcji. Mimo tego wrzuciliśmy w
siebie charakterną kanapkę z matjasem i rewelacyjną sałatkę ziemniaczaną od „Sztuki
Śledzia”, a potem poprawiliśmy gładkim burgerem Bill od „Zjedz Burger”. Widać,
że znają się na rzeczy, ale smak „pod publiczkę” – każdemu spasuje. Pałętało mi
się dawne wspomnienie po Big Macu.. Oczywiście Zjedz Burger to większa
przyjemność.
Uff… to na tyle. Ciśniemy dalej! Dziś m.in. Festiwal
Kawy i Turniej Piw Domowych!
dzięki za relację!
OdpowiedzUsuń