Chapter One by Piotr Kwiatosz – jeszcze nie byliście?



Ha! A my w końcu dotarliśmy. Dobrze Wam radzimy – nie czekajcie.

Wymówki się skończyły

Żywot restauracji to byt wielce ulotny. Jest dobrze – znika. Jest źle – też zniknie, ale może też dzielnie się trzymać z przedziwnych względów. Konfiguracji z resztą jest wiele. Chodzi jednak o to, żeby odwiedzać je tak szybko, jak się da, bo wiele ciekawych smaków może nam umknąć. Wierzycie, że po kilku miesiącach lokal się „dotrze”? Równie dobrze możecie po tym czasie dowiedzieć się, że zmieniła się cała ekipa z kuchni. Cóż - nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy trzymali się cały czas ustalonych nas zasad. Do Chapter One chcieliśmy dotrzeć po otwarciu, po „dotarciu”, a potem co miesiąc przekładaliśmy wizytę, bo zmieniały się godziny, bo było zamknięte, bo lunch chcieliśmy sprawdzić, bo akurat inne atrakcje nas kusiły. Piotr Kwiatosz i Przemysław Kaproń, to duet, który zapowiadał się mistrzowsko. Oczywiście nie zdążyliśmy na ich wspólne występy. Nie znaczy to, że teraz skład jest mniej ciekawy. Obok Pana Piotra pojawił się m.in. Wojciech Truk, który szlifował swoje umiejętności w warszawskiej, gwiazdkowej Senses. Czyli wizja fine diningu jest nadal aktualna. Mówi się, że ten koncept powoli odchodzi. Bo nadęty, drogi i taki mało życiowy. Ale jak z Lublina miało odejść coś, co tak naprawdę ledwie się pojawiło? Musieliśmy to wszystko zweryfikować.

Porządnie wykonane, nieprzekombinowane

Wpadliśmy bez rezerwacji. Jak się okazało – niepotrzebnej. Być może wieczorami jest większy ruch. Od początku wizyty było tak, jak każdy by sobie życzył. Uprzejmy, komunikatywny i pełen gracji młodzieniec powitał nas, zachęcił, pilnował i nie był przy tym ani sztuczny, ani sztywny. Co jeszcze nas kupiło? Wystrój. Bardzo nam bliski, a to pewnie z powodu ingerencji Pani Marty Subdy, która i nam pomagała. Cegła, szarości, kolorowe akcenty, industrialne wtrącenia – wszystko naprawdę przytulne, choć z pozoru przecież chłodne. Skoro początek był obiecujący, to i ciąg dalszy marzył się udany. W opcji obiadowej lub lunchowej - jeśli wolicie – za 49 zł otrzymujemy cztery dania. Porządnie wykonane, nieprzekombinowane, dopieszczone i po prostu broniące się smakiem. Dania według nas zostały tak pomyślane, by zaczynać od smaków najmniej skomplikowanych i subtelnych, a kończyć na złożonych i pełnych. Łączyła je nie tylko ta zasada. Również wymyślna zastawa, która choć piękna, to nieprzyjemnie chrobocząca przy każdym ruchu sztućców. Gdy wszystkie stoliki zostaną zapełnione, można realnie pomyśleć o stworzeniu niepokojącej kakofonii.



Niektóre dodatki zawsze pomagają

Początek to sałatka ze szpinaku, w której spoiwem był winegret z musztardą, zaokrągleniem – majonez żurawinowy, a bohaterem – bezczelnie dobry boczek, w zasadzie bekon, a nawet chips – wędzony, słonawy, chrupiący – rozumiecie, że tym właśnie kupuje się ludzkie serca. Świnia to potęga i nic tego nie zmieni. Dorzucono truskawki i rzodkiewki i mamy prostą rzecz, ale w najlepszym wydaniu. Ciąg dalszy to krem z topinambura infuzowany sezamem. Lekko dymny, ale momentami ocierający się o monotonię znaną z zupy mlecznej. Na szczęście był tu bezbłędny sum pełen sprężystości, rozczulający kartofelek w łupince, jak z ogniska, a i jajo się pojawiło. Rozumiecie – najpierw boczek, teraz jajko. Nic na to nie poradzimy, że te dodatki zawsze pomagają. Wszystkie elementy złączone w całość były kremem kompletnym, udekorowanym chabrami, które od kilku lat kojarzą się z daniami szefa Piotra. Choć marzył się nam jakiś kwasowy błysk – znów było dobrze. 

Daniem głównym była kaczka. Chyba najdelikatniejsza z jedzonych przez nas do tej pory. Potraktowana na etapie przygotowania solanką, na talerzu pieściła kruchością i różową barwą. Co do niej? Marynowany burak, por, sos winno-karmelowy i jedwabiste puree brokułowo-miodowe, a i smak palonego masła się przewinął. I znów – dopracowane, ale wciąż nie wydumane.
Deserem okazało się gorące i zmyślnie wilgotne ciasto dyniowe

(w smaku przypominające nieco babkę cytrynową), a do niego zaproponowano orzeźwiającą granitę grejpfrutową, śliwkę w porterze, lody śmietankowe i kruszonkę. Kontrasty nie walczyły ze sobą. To były słodycze tworzące zbiór smaków, który się pamięta.


Nie spieszno im z promocją

Wizyta w Chapter One była czystą przyjemnością, a to nie zdarza się często przy chodzeniu po knajpach. Ekipa Piotra Kwiatosza wie, o co chodzi, a wierząc słowom kelnera, który cieszył się z każdej uwagi – fajerwerki zaczynają się dopiero podczas kolacji. Wierzymy i na pewno kiedyś sobie je zażyczymy. Korzystajcie z niezbyt jeszcze dużej popularności restauracji (nie spieszno im z promocją) choć lekko senne i jesienne Stare Miasto odpowiada nam bardziej, niż to rozwrzeszczane i letnie. Podobnie jak pusty lokal, w którym przez półtorej godziny byliśmy najważniejsi.

Adres: Rynek 14/2
Telefon: 609 710 310
Godziny otwarcia: 13-16, 17-22, w soboty: 16-22, w pon. i  niedziele -  zamknięte

Komentarze