Idea była prosta: pobiegliśmy
przed siebie i pozwoliliśmy zanieść się nogom tam, gdzie głód prowadził.
Niedzielny poranek – smak pościeli mieszał się z miękkością
kawy. Bezczelne złamaliśmy zasady zdrowego żywienia (nie wiem które, ale jakieś
na pewno), jedząc kruche ciasto z truskawkami na śniadanie. Więcej grzechów
pamiętam i nie żałuję. Może jedynie tego, że obiecałem Pani Łaszek: rosół na
kurzej nodze. Obietnicy nie spełniłem. Rzeczywistość po raz kolejny okazała się
brutalniejsza ode mnie – Zielone Świątki -
obwieściły media. Nic dzisiaj nie kupisz. Dla mnie to nie tragedia.
Nawet dobrze – niech odpocznie supermarketowa familia – pomyślałem w
duchu. Ale ta noga drobiowa obiecana nie
dawała spokoju. No nic – pomyśleliśmy. Pójdziemy w miasto. Słowo w czyn
zamieniliśmy.
Rosół musiał być. Taki niedzielny rytuał. Najbliżej była,
jak się okazało po 10 minutach marszu – Chata, karcma regionalna. To chyba
oficjalna nazwa przybytku przy Nadbystrzyckiej 16. Siedliśmy pod daszkiem ze
strzechy, który uchronił nas od deszczu. Obsługa była sprawna, nie ginęła na
długi czas. Nie napraszała się. Zamówiliśmy jakżeby inaczej – rosół z kluchami
(8zł) dla Łaszka oraz kotlet schabowy z kostką (pamiętajcie, że schaboszczak
powinien być z kostką) podany z gotowanymi ziemniakami i buraczkami zasmażanymi
(29zł) . Jak łatwo zgadnąć, to moje zamówienie. Do tego zimne, złociste trunki
z małych polskich browarów (po 8 zł za butelkę) – jak dobrze, że tyle ich już
jest na rynku. Czas oczekiwania na potrawy – ok.15-20 minut, co było dobrym
czasem, biorąc pod uwagę ilość gości w Chacie. Nie nudziliśmy się bo dostaliśmy
pieczywo ze smalcem jako starter. Dziwnie brzmi starter w kontekście „karcmy
regionalnej” . Nieważne. Razowca trochę za mało, smalec mógłby mieć więcej
treści cebulowo-skwarkowej, ale miły gest zawsze należy docenić. Zwyczaj ten
powinien wszędzie zawitać. Główni bohaterzy stołu zaprezentowali się na
podobnym poziomie. Rosół – klarowny, średniotłusty, ciut za słony, z
rozgotowanymi kluchami. Może tutejsza klientela tak lubi. Nogi nie było,ale chęć
na nią przygasła. Uff… . Następnego dnia marzenie udało się zrealizować. W
kwestii schabowego – panierka dość gruba, miejscami przypalona, skrywająca
trochę zbyt wysuszone mięso, ale porcja była słuszna.
No tak na regionalnie
miało być, nie? Kartofle miały lekki posmak wymęczonego ogniem garnka. Mimo to
obroniły się delikatnością i świeżym koperkiem. Buraczki jakich pełno – znośne.
Rajd należało kontynuować. Po pokonaniu kilku kilometrów
pieszo i zachwytami nad niedzielnym spokojem, odganiającym poniedziałkowe widmo
marazmu, znaleźliśmy się na Placu Litewskim, gdzie odbywały się koncerty i
warsztaty w ramach „Tygla Kultur i Tradycji” . Miały odbywać się tam degustacja
potraw z różnych stron świata. Ale chyba mój wybiórczy wzrok pomylił terminy na
plakacie. A może ktoś to olał? W każdym razie nic z tych rzeczy. Sami musieliśmy
poszukać owego tygla. Oczywiście na orientację.
Podążyliśmy do ogródka
restauracji Rynek 14 pod tym samym adresem. Tam jest zawsze miła obsługa i
dobre jedzenie. Tak było i tym razem. Na wstępie uwidocznił się po raz enty mój
dar trafiania w dania, których „akurat nie ma dzisiaj” . Pani kelnerka jednak
uświadomiła nas, że pierogi z owocami będą wtedy jak owoce będą gotowe na
zebranie w zaprzyjaźnionym sadzie – aż się błogo uśmiechnąłem w nadziei na
powrót. Wspomnę w tym miejscu o fenomenalnej agrestówce, którą kiedyś tam
zostaliśmy poczęstowani. Wyrabiana tradycyjnie przez zaprzyjaźnione zakonnice.
Można korzystać z dobrodziejstw nas otaczających? Można, tylko trzeba chcieć. Tutaj
pochłonęliśmy wątróbkę drobiową (bardzo aromatyczną, z ziołami i cynamonem,
odrobinkę za twardą) w cenie 20zł i ozór w sosie szarym (15zł).
Ozorek wołowy
gotowany i podpiekany, w polskim szarym sosie z rodzynkami. Zgrabne ścinki z pora na których podany był
ozorek i pomidorki koktajlowe zamarynowane w cebulce dopełniały dzieła.
Tradycje w najlepszym wydaniu. Rajd został zakończony godnie.
Na dłuższe
opisy tych przybytków przyjdzie jeszcze czas. Warto zauważyć,że były to dwa
warianty „kuchni polskiej” . Może podzielić ją na wiejską i mieszczańską?
„Koko euro spoko” vs. „Ostatnia Niedziela”?
Sami sprawdźcie i oceńcie.
Adresy w Internecie:
Trzebabyło udac się do Mandragory, kuchnia żydowska - przegenialna! A na kawkę do Akwareli :) Obie przy rynku. Polecam
OdpowiedzUsuńByliśmy,ale wybierzemy się raz jeszcze w celu dokładnego opisania.
OdpowiedzUsuńDziękujemy za sugestie i prosimy o więcej! Już niedługo kolejne recenzje.
Witam.
OdpowiedzUsuńTrafiłam przypadkiem, i mam zamiar dzisiaj przejść się do Carmen!
Rynek 14 i Mandragora to chyba ta sama właścicielka?! Gefilte fisz(puplety) w Mandragorze są bardzo dobre :)
jeśli coś mogę dodać to design bloga i to tło w logo wygląda beznadziejnie, popracujcie nad tym.
Przykład: restaurantica, krytyk kulinarny czy gastronomia24.
Mała Mi
Wygląd się zmienia, konsultacje trwają. Dziękujemy za sugestie.
OdpowiedzUsuńZto co proponuje Mandragora może jest i dobre w smaku ale nie ma niczego wspolnego ze smakiem żydowskiej kuchni. Płacicie za fantazje właścicielki, która skrzętnie z izraela przywozi drobiazgi, raczy słuchaniem muzyki śpiewanej w j., jidysz lub hebrajskim (czasami jest to język serbsko-chorwacki ale ta Pani tego nie wie). Kuchnia żydowska jest kuchnią koszerną.
OdpowiedzUsuń